Blogger Tips and TricksLatest Tips For BloggersBlogger Tricks

czwartek, 12 grudnia 2013

Sharktopus (2010)


SHARKTOPUS (2010)
reż. Declan O'Brien; scen. Mike MacLean
kraj produkcji: USA

Każdy z nas kojarzy takie wytwórnie filmowe jak 20th Century Fox, Universal Pictures, czy Paramount Pictures. Istnieją jednak również inne, mniejsze spółki trudniące się tym samym co te trzy giganty. Jedną z nich jest Syfy, która postanowiła zainwestować w film „Sharktopus”. Cóż, pewnie twórcy Syfy nie wiedzieli co to słowo oznacza po polsku. Jednak w tym wypadku nazwa wytwórni idealnie określa dzieło, które wyszło spod jej skrzydeł.


Film przedstawia historię amerykańskich naukowców, którzy tworzą hybrydę ośmiornicy i rekina. Potwór ma być przez nich odpowiednio sterowany i pomagać w walce z somalijskimi piratami. Niestety, brawura dowódcy marynarki wojennej i chwila nieuwagi doprowadzają do zerwania przez motorówkę super skomplikowanego nadajnika, przy pomocy którego kontrolowano potwora. Rozpoczyna się pościg za agresywnym zwierzakiem, który, korzystając z chwili wolności, zaczyna rozkoszować się ludzkim mięsem z amerykańskich plaż. Sam Sharktopus wygląda strasznie... słabo. To właściwie głowa rekina poruszająca się na mackach ośmiornicy, zaminowana w bardzo nieudolny sposób. Jego sposoby zabijania ludzi po prostu śmieszą, co potęgują dodatkowo same ofiary. Aktorzy, szczególnie ci grający rolę „posiłku” potwora, grają gorzej niż w znanych produkcjach opiewających różne trudne sprawy, czy ujawniających ukrytą prawdę. Bohaterowie pierwszoplanowi bazują na stereotypach. Mamy więc młodą i ambitną panią naukowiec, odważnego i nonszalanckiego Andy'ego- pogromcę rekinów, stanowczego badacza oraz typowych amerykańskich nastolatków, którym w głowie tylko imprezy pod palmami z czerwonymi kubeczkami. Najlepszą sceną jest chyba finałowe starcie Andy'ego z hybrydą. Wykorzystano tam tak niesamowite sztuczki akrobatyczne jak skoki z kamienia na kamień oraz wymachy długim kijem.

Czy zatem warto obejrzeć „Sharktopus”? Moim zdaniem tylko w wyjątkowych sytuacjach. Trzeba lubić filmy tak złe, że aż dobre, przygotować się psychicznie na 90 minut z absurdalnymi scenami i nie zwracać uwagi na niedociągnięcia ekipy filmowej. Jeśli nie spełniacie tych warunków, to czas poświęcony na dzieło Declana Obrien'a będzie dla was stracony.

SCREENY




TRAILER


OCENA
1/10

niedziela, 8 grudnia 2013

Płoń, wiedźmo, płoń (1932)


PŁOŃ, WIEDŹMO, PŁOŃ! / BURN, WITCH, BURN! (1932)
autor: Abraham Merritt

Wydawnictwo Dobre Historie ponownie zaskoczyło fanów grozy. Najpierw w 2012 roku zaczęli wypluwać genialne czasopismo Coś na progu. Potem zaczęli atakować niezłymi powieściami z naciskiem na Cienie spoza czasu, a teraz rozpoczęli nową serię gdzie prezentują mniej znane w naszym kraju powieści grozy. Na pierwszy strzał poszło Płoń, wiedźmo, płoń, wydana oryginalnie w 1932 roku, za którą odpowiedzialny jest Abraham Merritt. Już sama okładka wygląda klimatycznie i jednocześnie kiczowato, czyli to co lubię najbardziej.

Cała akcja toczy się w Ameryce. Pewnego dnia podczas zwykłego dnia w szpitalu, nasz bohater dr Lowell, który jest neurologiem dostaje na stół pacjenta w dziwnym stanie. Jest to Peters - przyjaciel jednego z większych gangsterów Ricoriego. Mężczyzna ma zachowane wszystkie funkcje życiowe, lecz się nie porusza i ma przestraszony wyraz twarzy. Lekarz nie może znaleźć przyczyny tego stanu. Po jakimś czasie Peters umiera. Ricori próbuje odnaleźć przyczynę śmierci swojego znajomego i trafia do sklepu z lalkami prowadzonego przez niejaką Madame Mandilip. Okazuje się, że kobieta produkuje mordercze lalki...

Co jak co, ale ogromnym plusem powieści jest to, że łatwo wchodzi. Jest napisana przyjemnym językiem i nie wymaga większej koncentracji. Oczywiście grozy takiej jaką fani dobrego horroru by chcieli tu nie będzie, ale jest genialny klimat znany z kina klasy B, który ciężko w dzisiejszych czasach znaleźć. Sama historia jest ciekawa, a akcja również rozwija się sensownie i powieś najnormalniej w świecie wciąga. Z racji swojej grubości (lekko ponad 100 stron) bez problemu można ją zaliczyć w jeden wieczór. 

Dobre Historie interesująco zaprezentowali nam tą powieść, gdyż dodali jeszcze notkę biograficzną i różne informacje o autorze. Do tego format powieści jest taki sam jak Coś na progu, przez co wszędzie się zmieści i świetnie się prezentuje na półce. Jak za taką cenę warto mieć to cacko w swojej kolekcji.

OCENA
7/10

Za książkę dziękuje wydawnictwu:


czwartek, 5 grudnia 2013

Czarnobyl - reaktor strachu (2012)


CHERNOBYL DIARIES / CZARNOBYL - REAKTOR STRACHU (2012)
reż. Bradley Parker; scen. Oren Peli, Carey Van Dyke, Shane Van Dyke
kraj produkcji: USA

W 2012 dość dużo słyszało się o kolejnej produkcji twórcy "Paranormal Activity", wielu ludzi zapewne spodziewało się, że będzie on równie dobry, ale czy na rozgłos nie powinni czekać do czasu emisji. Narobili dużo szumu, ale czy sprostali wymaganiom fanów kina grozy?

Paul korzysta z okazji, że jest wraz z przyjaciółmi w Europie organizuje wycieczkę do opuszczonego miasta widmo - Prypeć. Wraz z nimi zabiera się młoda para i przewodnik Uri. Kiedyś miasto to zamieszkiwali pracownicy elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Gdy są już na miejscu Uri opowiada im o dziejach miasta i wchodzi do jednego ze spustoszałych budynków mieszkalnych. Kiedy mają już wracać, okazuje się, że ktoś lub coś uszkodziło im kable zasilające przy samochodzie i są uwięzieni. Chcąc się wydostać z miasta przekonują się, że przerażający rozdział historii tego miejsca nie został jeszcze zamknięty.

Mimo, że Bradley Parker przy tej produkcji miał wsparcie raczej dobrego, a na pewno znanego reżysera i scenarzysty, który zasłynął w głośnym filmie "Paranormal Activity", to i tak słabo wykorzystał potencjał filmu. Film raczej nie trzymał w napięciu, choć pomysł na opuszczone miasto w skażonej strefie, gdzie tak naprawdę ludzie się nie wysiedlili, jest całkiem ciekawy, to wykonanie było mizerne. Zamiast skupiać się na pokazaniu zwierząt, które tam żyły, to powinien ukazać widzom ludzi, którzy żerowali na popromiennym terytorium. Film dało się obejrzeć i nie nudził tak bardzo, ale spodziewałem się nieco więcej po tak nagłaśnianej produkcji. 

Czarnobyl, to chyba najsłynniejsza katastrofa nuklearna w historii ludzkości, więc zasłużyła na lepsze wykorzystanie jej w jakiejkolwiek produkcji. Nie jest to żaden film poświęcony minionym wydarzeniom w tragedii na Ukrainie, ale kiedy już ktoś chce oprzeć się na niej, dla nakręcenia filmu, to niech zrobi to lepiej, niż ekipa "Czarnobyla".

SCREENY




TRAILER


OCENA
4/10

wtorek, 3 grudnia 2013

Wyniki konkursu!

DARMOWEGO EBOOKA OD KOOBE WYGRYWAJĄ:

GRAŻYNA WAWRZYNOWICZ
PIOTR WYSOCKI
MARIAN ŚMIECH

GRATULUJEMY ZWYCIĘZCOM!

Na dniach nagrody zostaną wysłane mailowo.

niedziela, 1 grudnia 2013

Slow Torture Puke Chamber (2010)


SLOW TORTURE PUKE CHAMBER (2010)
reż. Lucifer Valentine; scen. Lucifer Valentine
kraj produkcji: USA

I pora na ostatnią część trylogii vomit gore (czemu my oglądamy takie filmy?). Zwieńczenie serii nosi bardzo ciekawy tytuł, który w sumie idealnie opisuje to co może się wydarzyć na ekranie. Tutaj może nie ma aż tak gęsto pokazanych brutalnych scen, ale jak już są to jedne z najmocniejsze jakie do tej pory widzieliśmy. Co jak co ale Lucifer Valentine przeszedł samego siebie.

Film zgodnie z tradycją nie łączy się w żadną logiczną całość. Mamy tu sceny w których oczywiście przeważają wymiociny. Weźmy na tapetę jedną z najbardziej wygrzanych, czyli jak dziewczyna ustawia kieliszki do wódki w szeregu, wymiotuje do nich i to wypija. Dochodzi do tego oczywiście bicie przez operatora kamery. Następnie mamy obrazoburczą scenę, gdzie ta sama kobieta masturbuje się krucyfiksem. Również nieźle miażdży, ale nie zaskakuje bo przypomnijcie sobie kultowego Egzorcystę. Natomiast opus magnum tego filmu to scena, jak protagonista zaczyna torturować kobietę w ciąży, następnie rozcina jej brzuch, wyjmuje nie do końca rozwinięte dziecko. Zaczyna je gwałcić, potem nim rzuca, a na sam koniec ćwiartuje, wsadza do miksera i wypija "koktajl"... Mistrzostwo brutalności.

Wiele osób po przeczytaniu pewnie uważa nas za nienormalnych, lecz niekonwencjonalne niszowe kino to jest to, czego czasem nam potrzeba. Aby nie było, że oceniamy film w samych superlatywach, to trzeba przyznać, że pierwsze pół godziny jest zbędne, bo poza oglądaniem nagich dziewcząt nie dzieje się nic ciekawego. W ogóle ta część jest najbardziej przesączona erotyzmem. W filmie użyto też lepszego sprzętu do nagrywania, przez co czytelność obrazu i jakość jest o niebo lepsza i do tego film w końcu został przystosowany do rozdzielczości panoramicznej.

Po obejrzeniu całe trylogii Lucifera Valentine'a jestem w 99% pewien, że już żaden film w tematyce gore mnie nie zaskoczy ani nie obrzydzi. Jest to zdecydowanie najmocniejsza seria jaka powstała w historii kina i zapewne długo nikt jej nie przebije. Film tylko dla ludzi o ultra mocnych nerwach i... pustych żołądkach.

SCREENY




TRAILER


OCENA
8/10

piątek, 29 listopada 2013

ReGOREgitated Sacrifice (2008)


REGOREGITATED SACRIFICE (2008)
reż. Lucifer Valentine; scen. Lucifer Valentine
kraj produkcji: USA

Kolejny film zwyrodnialca o cudownej ksywie jaką jest Lucifer Valentine. Jest to druga część tak zwanej trylogii "vomit gore", której twórca jest prekursorem. Wydany film dwa lata później po Slaughtered Vomit Dolls znów był reklamowany jako bardziej niszczący psychikę i bardziej brutalny niż poprzednik. Trzeba przyznać, że pan Valentine nie rzucił słów na wiatr i dał nam jeszcze bardziej plugawy film, niż można by było się tego spodziewać.

Całość nie ma znów żadnej sensownej fabuły, ale za to sceny są epicko ciężkie. Weźmy na tapetę pierwszą scenę mordu, gdzie mamy syjamskie bliźniaczki złączone głowami. Oprawca rozcina fragment, które je łączy ukazując mózg. Jest mocno jak cholera. Potem mamy dwie siostry, które zamawiają sobie prostytutkę. Upijają ją, zmuszają oczywiście do wymiocin, a na koniec mordują ją. Mistrzostwem jest scena, gdzie te same dziewczyny tak torturują jedną panią, że rozcinają jej brzuch i biją ją jej jelitami. Odruch wymiotny u widza gwarantowany. 

Lucifer Valentine przebił samego siebie ilością okrucieństwa. Wymioty tu już nie są tak afiszowane jak w Slaughtered Vomit Dolls, a bardziej skupił się na okrucieństwach. Krwi, wnętrzności i dziwnych wygrzanych scen jak na przykład zaszywanie pająka w waginie mamy tu jak na lekarstwo. Twórca oczywiście nie zrezygnował z porytej ścieżki dźwiękowej takiej jak dźwięki o niskich częstotliwościach czy przetworzonym głosem bohaterów. 

Jakościowo też jest o wiele lepiej. Sprawniejszy montaż, lepszy dobór scen. W gruncie rzeczy film nie nudzi bo cały czas coś się tu dzieje. Warto zaznaczyć, że mamy tutaj więcej nagich scen niż w poprzednim filmie. Kobiety są bardziej odważne i miejscami film zahacza o tandetne porno.

Ogólnie podsumowując ReGOREgitated Sacrifice jest o oczko lepsze niż Slaughtered Vomit Dolls. Poziom tortur i ohydy podniesiony o jeden poziom do góry, także montaż i przejrzystość scen jest lepsza, mimo iż rycie bani zostało nadal na dobrym poziomie. Zdecydowanie film tylko dla zwyrodnialców i fanów takiego kina jak August Underground czy Srpski film, gdzie akcja nastawiona jest na tortury fizyczne.

SCREENY




TRAILER


OCENA
8/10

czwartek, 28 listopada 2013

Konkurs! Do wygrania ebook "Dreszcze" Joanny Łukowskiej

KONKURS!

Do wygrania jest ebook Joanny Łukowskiej pod tytułem "Dreszcze"


Mamy do rozdania trzy darmowe sztuki! Kto chce zgarnąć jedną z nich i umilić sobie smutne jesienne dni musi odpowiedzieć na jedno proste pytanie:
W KTÓRYM ROKU UKAZAŁA SIĘ POWIEŚĆ "DRESZCZE"?

Odpowiedzi przysyłajcie na adres mailowy: kobayashijuon@gmail.com

Konkurs potrwa do 3 grudnia 2013

Nagrody sponsoruje:

poniedziałek, 25 listopada 2013

Slaughtered Vomit Dolls (2006)


SLAUGHTERED VOMIT DOLLS (2006)
reż. Lucifer Valentine; scen. Lucifer Valentine
kraj produkcji: Kanada, USA

Kolejny zwyrodniały film dla ludzików o szczególnie mocnych żołądkach. Jest to debiut filmowy Lucifera Valentine'a (skąd oni pomysły na ksywki biorą?) i był ogłaszany w Internecie jako najobrzydliwszy i najohydniejszy film na świecie (Srpski film był po nim, więc może coś w tym jest). Sam twórca ogłaszał, że stworzył nowy gatunek o nazwie "vomit gore". Ci co znają trochę angielskiego chyba już kumają z czym będziemy mieli tu do czynienia. Przejdźmy do rzeczy.

Fabuła... No cóż, jako takiej tu nie znajdziemy. Jest główny bohater, który operuje kamerą i przyprowadza do siebie dziewczęta chętne na seks. Jednak nie jest tak pięknie jak one by chciały aby było i szybko brutal hard porno przeradza się w brutal vomit gore. Mamy tu po prostu zlepek bardzo brutalnych morderstw, tortury są na prawdę wymyślne, a wisienką na torcie są wymiociny. Czy to wystarczy aby zrewolucjonizować kino?

Wielu zawodowych graczy, którzy obejrzeli Srpski film czy trylogie August Underground czytając ten tekst mogą sobie pomyśleć, że w sumie to nic takiego super nadzwyczajnego, ot dodane "smaczki" w postaci zwracających żołądek laski. Na szczęście twórca zadbał też o odpowiedni klimat. Mamy tu mocno psychodeliczne ujęcia, mordy często w czerni i bieli, a na największy poziom rycia bani wpływa przetworzony głos aktorów i utwory puszczane od tyłu, przez co po prostu robi się człowiekowi niedobrze.

Film miał szokować i szokuje. Tortury są całkiem dobre, chociaż oklepane, lecz przykuwają oko do ekranu. Weźmy tu na przykład dziewczynę, której protagonista najpierw wydłubuje oczęta, kładzie je na stole, potem gdy ona je znajduje zaczyna wymiotować. Logiki w tym zero, ale jest ostro. Najbardziej w pamięć zapada scena jak wyżej wymieniony bohater wymiotuje, potem to wypija i znów zwraca. Aż na samą myśl mi się w żołądku przewraca.

Takich scen jest tutaj na prawdę sporo i Slaughtered Vomit Dolls spełnił swoje zadanie jeśli chodzi o poziom ohydy, brutalności i na pewno dziwności. Film jedyny w swoim rodzaju. Ludzie co myśleli, że widzieli już wszystko co w gore można było zrobić niech zaznajomią się z tą produkcją i obejrzą do końca - myślę, że część może wymięknąć. 

SCREENY




OCENA
7/10

sobota, 23 listopada 2013

Sok z żuka (1988)


BEETLEJUICE / SOK Z ŻUKA (1988)
reż. Tim Burton; scen. Warren Skaaren
kraj produkcji: USA

Motyw nawiedzonego domu to horrorowy klasyk, eksploatowany przez dziesiątki lat na tysiące sposobów. Z reguły ktoś wprowadza się do nowego domu, zaczyna słyszeć dziwne dzwięki, obserwuje zjawiska, których nie jest w stanie wytłumaczyć, aby wreszcie stanąć oko w oko z duchem, demonem, albo w ogóle całą zgrają takich paranormalnych istot. Brzmi banalnie, ale sprawdza się doskonale, czego dowodem może być choćby hit ostatnich miesięcy- ”Obecność”. Jednak czy ktokolwiek zadał sobie pytanie jak cała kwestia ma się od strony ”nawiedzających”? Otóż tak, i był to najoryginalniejszy reżyser współczesnego kina- Tim Burton.

Burton w swoim filmie pokazał wszystko, co charakteryzuje jego twórczość. Raczy więc fanów czrnych komedii idealnym połączeniem horroru i groteski, wykorzystując przy okazji elementy gotyckie i animację. Na swój oryginalny sposób porusza odwieczny problem śmierci i życia pozagrobowego. Zamiast zbawienia lub potępienia ”skazał” ofiary wypadku drogowego- Adama i Barbarę Maitlandów (granych przez Aleca Baldwina i Geenę Davis) na powrót... do ich własnego domu. Niestety nie wszystko jest takie proste, bowiem posiadłość zostaje zajęta przez nowych lokatorów- Charlesa i Delię Deitz oraz Lydię, córkę Charlesa z pierwszego małżeństwa. Zdecydowanie różni się ona od macochy i to nie tylko kwestii ubioru (preferuje wyłącznie czarne, gotyckie stroje), ale przede wszystkim w sposobie odbierania otaczającego ją świata. Realizowane wizje Delii niszczą budynek- z sielskiego gniazdka zamienia się on w futurystyczną willę z wytworami stuki nowoczesnej wątpliwej urody. Małżeństwo duchów stara się zrobić wszystko, aby uwolnić swoją przystań od intruzów. Gdy próby denerwowania, straszenia, a nawet opętania nie przynoszą skutku decydują się na pomoc bioegzorcysty o wątpliwej reputacji- Beetlejuice'a. Ten jednak zamiast pomóc zrozpaczonej parze, próbuje wykorzystać ich do swoich niecnych celów.

Na największą uwagę w „Soku z żuka” zasługuje gra aktorów. Chociaż każda z ról została odegrana na wysokim poziomie, najbardziej charakterystyczny jest oczywiście tytułowy Beetlejuice, grany przez Michaela Keatona. Aktor stworzył niepowtarzalną kreację, która naprawdę zostaje w pamięci na długo po zakończeniu seansu. To postać arogancka, lubiąca zabawę połączoną z alkoholem, wulgarna i nieco mroczna, a jednocześnie niezwykle zabawna. Bardzo ważną kwestią są efekty specjalne. Nie są realistyczne, ale chyba właśnie o to chodziło reżyserowi. Takie nierzeczywiste pokazanie np. rozczłonkowanego ciała, czy kościotrupów pracujących w urzędzie nadaje klimat i oryginalność filmowi. A jak powszechnie wiadomo te dwie cechy są u Burtona najważniejsze.


„Sok z żuka” polecam nie tylko fanom czarnych komedii, czy wielbicielom twórczości reżysera. Oni oczywiście pokochają ten świat pełen nieszablonowych pomysłów, scenerii i zwrotów akcji. Natomiast ci, którzy do tych grup nie należą, tym razem nie powinni się zawieść. Bo „Sok z żuka” to po prostu dobry film, który oprócz sztandarowych dla jego gatunku absurdu czy surrealizmu, oferuje widzom niekonwencjonalny scenariusz, doskonałą grę aktorską, ciekawe scenerie i tym samym 90 minut dobrej zabawy w świecie umarłych. 


SCREENY




TRAILER


OCENA
8/10

piątek, 22 listopada 2013

Quake (1996)


QUAKE (1996)
producent: id Software
wydawca: GT Interactive
platforma: PC

Wielu z nas pamięta takie serie gier jak "Doom" oraz "Wolfenstein". Wielu z nas zna takie postaci jak John Romero, Tom Hall i John Carmack. Nie bez powodu przytoczyłem powyższe nazwy oraz nazwiska, ponieważ w latach dziewięćdziesiątych to właśnie te gry i ich producenci, przyczynili się do rewolucji w branży elektronicznej rozrywki. Dziś wspomnimy sobie, równie stary tytuł ze stajni "id Software". "Quake" z 1996 roku.

W czasach gdy, największą popularnością cieszył się Microsoft Windows 95, a w growej branży królował "Duke Nukem 3D", twórcy przygód B.J. Blazkowitza oraz bezimiennego żołnierza, próbującego przetrwać na Marsie, opracowywali kolejny tytuł, który swoją, bardziej zaawansowaną na owe czasy technologią, miał ponownie wynieść studio na wyżyny. I tak też w ten sposób powstał "Quake" – następna strzelanina z perspektywy pierwszej osoby z domieszką horroru. Gra nie różniła się konwencją, którą wprowadził, wydany dwa lata wcześniej, "Doom" oraz jego kontynuacja. Zasady pozostały takie same. Idziemy na przód i strzelamy do wszystkiego, co stanie nam na drodze. Innymi słowy, kolejny survival.

Fabuła w grze "nie grzeszy" pomysłowością. W niedalekiej przyszłości, rząd Stanów Zjednoczonych prowadzi eksperymenty związane z teleportacją. Oczywiście, jak w tego typu historiach bywa, następuje w nagłym momencie zgrzyt. Badania doprowadzają do nawiązania kontaktu z innymi wymiarami, a co za tym idzie, ich mieszkańcami. Niestety, nie są oni zbyt przyjaźnie nastawieni, co już stawia całą ludzkość w pułapce. Aby załagodzić tej sytuacji, rząd wysyła śmiałka w ramach operacji wojskowej, w celu zneutralizowania, grożącego naszej planecie, niebezpieczeństwa.

Twórcy zaimplementowali, dostępne już w "Doomie", te same poziomy trudności, jednak w lekko zmienionej formie. Tym razem, w grze mamy do wyboru takie tryby jak: łatwy, średni oraz trudny + jeden ukryty, o nazwie Nightmare, co dla niedzielnych graczy jest nie lada wyzwaniem, będący jednocześnie kwintesencją odczuwania prawdziwego strachu tudzież obawy przed ciosem, zadanym przez potwora.

Gra dzieli się na 28 poziomów, pogrupowanych na 4 rozdziały. Pod koniec każdego z nich, tradycją jest czekający na nas "boss", którego pokonanie zajmuje trochę czasu. Każdy etap zawiera również określoną liczbę ukrytych pomieszczeń, tzw. "Secrets", w których to możemy nadrobić straconą ilość zdrowia, uzyskać pancerz, nowe uzbrojenie czy zyskać dostęp do jeszcze innych "znajdźków". Z całą stanowczością należy się pochwała twórcom za ich stylizacje. Widoczne są inspiracje stylem gotyckim, czy okresem średniowiecza.

Do wyboru mamy około 8 typów broni. Na początek, nasz bohater dostaje w swoje ręce strzelbę. Posiada również broń białą, w rzeczywistości będącą jednak całkowicie bezużyteczną. Wraz z eksploracją kolejnych etapów, mamy możliwość pozyskać znacznie mocniejszy arsenał np. wyrzutnię granatów, obrzyna, czy miniguna, a nawet bardziej niekonwencjonalne wyposażenie jak np. miotacz wystrzeliwujący wiązki elektryczne. Należy również wspomnieć o bonusach rozsianych po poziomach, które tymczasowo ułatwiają rozgrywkę.

W grze czeka na nas wiele typów przeciwników. Możemy spotkać się z potworami o ludzkich sylwetkach, np. zmutowanymi żołnierzami, zakrwawionymi olbrzymami z piłami mechanicznymi, rycerzami lub też znacznie bardziej niebezpiecznymi istotami, np. gigantyczny stwór, zdolny zabić naszego protagonistę jedną wiązką elektryczną. Liczba wrogów na danym etapie oraz szybkość ich eksterminacji, zależy od wybranego wcześniej poziomu trudności.

Jednak to, co wyróżnia "Quake'a" ze swoich "starszych braci" to przede wszystkim trzy elementy, o których warto wspomnieć.

Po pierwsze grafika. W przeciwieństwie do "Dooma", jest ona w pełni trójwymiarowa. Na jej potrzeby, deweloperzy stworzyli autorski i innowacyjny silnik graficzny o nazwie "Quake Engine", który pozwalał wówczas na wczytywanie większej ilości w pełni renderowanych obiektów w czasie rzeczywistym. Dodatkowo, bogatsza paleta tekstur, która jest jeszcze bardziej szczegółowa i kolorystyczna. Lokacje, po których się poruszamy, są dopracowane i przemyślane. Hordy wrogich potworów już nie są dwuwymiarowymi sprite'ami, tak jak miało to miejsce w "Doomie". Tym razem mamy do czynienia z oponentami w pełni modelowanymi i oteksturowanymi. Innymi słowy, przerażająco świetnie wykonani. Efekty specjalne również zasługują na wysoką notę. Niestety trzeba zauważyć, że pierwotne wersje gry nadal pracują na trybie "software", co nieco pogarsza jakość grafiki i nie ma możliwości zmiany na akcelerację graficzną. Choć to raczej plus, zważywszy na okres powstania tytułu. Gra nadrabia ten brak poprzez multum opcji zmiany rozdzielczości. Wciąż robi wrażenie...

Po drugie, ścieżka dźwiękowa. Co do efektów dźwiękowych, nie mam żadnych pretensji, choć dźwięki wydawane przez niektóre bronie, bądź oponentów mogłyby być znacznie lepsze. W kwestii muzyki, nie usłyszymy jej już w systemie MIDI, bowiem tutaj mamy do czynienia z oprawą audio wysokiej jakości. W przeważającej części jest to mroczny ambient, dostosowany do danego pomieszczenia. I tak, będąc w kompleksie wojskowym, usłyszymy utwory w takiej perspektywie, jakbyśmy słyszeli, że w danym momencie pracuje jakaś maszyna bądź inny, zaawansowany sprzęt. Natomiast, kiedy znajdziemy się w innym wymiarze, możemy usłyszeć coś w rodzaju dźwięków natury, tj. płynącej wody, okolic bagiennych wraz z trudnym do wytłumaczenia echem. Całość jest bardzo dobrze wkomponowana do sytuacji, które widzimy na ekranie, tym samym potęgując napięcie i strach. Warto również wspomnieć, iż twórcą soundtracku jest Trent Reznor, lider zespołu Nine Inch Nails. Dobra robota!

Po trzecie i ostatnie. Rozgrywka i opcje. Tym razem gameplay jest w pełni intuicyjny i wszechstronny. Bohater może rozglądać się wokół siebie oraz w górę i w dół, co nie było możliwe w "Doomie". Ponadto, gra pozwala również na sterowanie naszym protagonistą za pomocą nie tylko klawiatury, ale i myszki, ułatwiając tym samym swobodę w poruszaniu się i celowaniu. Dodatkowo, szeroki dostęp do wszelkiego rodzaju opcji graficznych, dźwiękowych, kontrolnych etc. Sama przyjemność.

Podsumowując, "Quake" z 1996 roku to produkt, wciąż dający dobrą zabawę, pomimo swojego wieku. Dziś może co najwyżej śmieszyć swoją oprawą i wykonaniem, lecz należy pamiętać, że jest to prekursor strzelanin FPP, który ustanowił standardy, wyznaczające charakterystykę dzisiejszych produkcji tego typu. Oprócz samej akcji i zabijania nieprzychylnych nam istot, warto wspomnieć, iż dzięki nastrojowi gry, mamy do czynienia ze swego rodzaju dobrze zaprojektowanym survival-horrorem. Duża liczba przerażających wrogów, wiele wspaniałych, mrocznych lokacji, klimatyczna muzyka oraz szeroka gamma opcji tylko przemawiają za stanowiskiem, by sięgnąć po ten tytuł. Bez wątpienia można stwierdzić, że "Quake" to godny i jak najbardziej prawowity następca serii "Doom". Perełka w każdym calu.

SCREENY




TRAILER


OCENA
8/10