Blogger Tips and TricksLatest Tips For BloggersBlogger Tricks

czwartek, 12 grudnia 2013

Sharktopus (2010)


SHARKTOPUS (2010)
reż. Declan O'Brien; scen. Mike MacLean
kraj produkcji: USA

Każdy z nas kojarzy takie wytwórnie filmowe jak 20th Century Fox, Universal Pictures, czy Paramount Pictures. Istnieją jednak również inne, mniejsze spółki trudniące się tym samym co te trzy giganty. Jedną z nich jest Syfy, która postanowiła zainwestować w film „Sharktopus”. Cóż, pewnie twórcy Syfy nie wiedzieli co to słowo oznacza po polsku. Jednak w tym wypadku nazwa wytwórni idealnie określa dzieło, które wyszło spod jej skrzydeł.


Film przedstawia historię amerykańskich naukowców, którzy tworzą hybrydę ośmiornicy i rekina. Potwór ma być przez nich odpowiednio sterowany i pomagać w walce z somalijskimi piratami. Niestety, brawura dowódcy marynarki wojennej i chwila nieuwagi doprowadzają do zerwania przez motorówkę super skomplikowanego nadajnika, przy pomocy którego kontrolowano potwora. Rozpoczyna się pościg za agresywnym zwierzakiem, który, korzystając z chwili wolności, zaczyna rozkoszować się ludzkim mięsem z amerykańskich plaż. Sam Sharktopus wygląda strasznie... słabo. To właściwie głowa rekina poruszająca się na mackach ośmiornicy, zaminowana w bardzo nieudolny sposób. Jego sposoby zabijania ludzi po prostu śmieszą, co potęgują dodatkowo same ofiary. Aktorzy, szczególnie ci grający rolę „posiłku” potwora, grają gorzej niż w znanych produkcjach opiewających różne trudne sprawy, czy ujawniających ukrytą prawdę. Bohaterowie pierwszoplanowi bazują na stereotypach. Mamy więc młodą i ambitną panią naukowiec, odważnego i nonszalanckiego Andy'ego- pogromcę rekinów, stanowczego badacza oraz typowych amerykańskich nastolatków, którym w głowie tylko imprezy pod palmami z czerwonymi kubeczkami. Najlepszą sceną jest chyba finałowe starcie Andy'ego z hybrydą. Wykorzystano tam tak niesamowite sztuczki akrobatyczne jak skoki z kamienia na kamień oraz wymachy długim kijem.

Czy zatem warto obejrzeć „Sharktopus”? Moim zdaniem tylko w wyjątkowych sytuacjach. Trzeba lubić filmy tak złe, że aż dobre, przygotować się psychicznie na 90 minut z absurdalnymi scenami i nie zwracać uwagi na niedociągnięcia ekipy filmowej. Jeśli nie spełniacie tych warunków, to czas poświęcony na dzieło Declana Obrien'a będzie dla was stracony.

SCREENY




TRAILER


OCENA
1/10

niedziela, 8 grudnia 2013

Płoń, wiedźmo, płoń (1932)


PŁOŃ, WIEDŹMO, PŁOŃ! / BURN, WITCH, BURN! (1932)
autor: Abraham Merritt

Wydawnictwo Dobre Historie ponownie zaskoczyło fanów grozy. Najpierw w 2012 roku zaczęli wypluwać genialne czasopismo Coś na progu. Potem zaczęli atakować niezłymi powieściami z naciskiem na Cienie spoza czasu, a teraz rozpoczęli nową serię gdzie prezentują mniej znane w naszym kraju powieści grozy. Na pierwszy strzał poszło Płoń, wiedźmo, płoń, wydana oryginalnie w 1932 roku, za którą odpowiedzialny jest Abraham Merritt. Już sama okładka wygląda klimatycznie i jednocześnie kiczowato, czyli to co lubię najbardziej.

Cała akcja toczy się w Ameryce. Pewnego dnia podczas zwykłego dnia w szpitalu, nasz bohater dr Lowell, który jest neurologiem dostaje na stół pacjenta w dziwnym stanie. Jest to Peters - przyjaciel jednego z większych gangsterów Ricoriego. Mężczyzna ma zachowane wszystkie funkcje życiowe, lecz się nie porusza i ma przestraszony wyraz twarzy. Lekarz nie może znaleźć przyczyny tego stanu. Po jakimś czasie Peters umiera. Ricori próbuje odnaleźć przyczynę śmierci swojego znajomego i trafia do sklepu z lalkami prowadzonego przez niejaką Madame Mandilip. Okazuje się, że kobieta produkuje mordercze lalki...

Co jak co, ale ogromnym plusem powieści jest to, że łatwo wchodzi. Jest napisana przyjemnym językiem i nie wymaga większej koncentracji. Oczywiście grozy takiej jaką fani dobrego horroru by chcieli tu nie będzie, ale jest genialny klimat znany z kina klasy B, który ciężko w dzisiejszych czasach znaleźć. Sama historia jest ciekawa, a akcja również rozwija się sensownie i powieś najnormalniej w świecie wciąga. Z racji swojej grubości (lekko ponad 100 stron) bez problemu można ją zaliczyć w jeden wieczór. 

Dobre Historie interesująco zaprezentowali nam tą powieść, gdyż dodali jeszcze notkę biograficzną i różne informacje o autorze. Do tego format powieści jest taki sam jak Coś na progu, przez co wszędzie się zmieści i świetnie się prezentuje na półce. Jak za taką cenę warto mieć to cacko w swojej kolekcji.

OCENA
7/10

Za książkę dziękuje wydawnictwu:


czwartek, 5 grudnia 2013

Czarnobyl - reaktor strachu (2012)


CHERNOBYL DIARIES / CZARNOBYL - REAKTOR STRACHU (2012)
reż. Bradley Parker; scen. Oren Peli, Carey Van Dyke, Shane Van Dyke
kraj produkcji: USA

W 2012 dość dużo słyszało się o kolejnej produkcji twórcy "Paranormal Activity", wielu ludzi zapewne spodziewało się, że będzie on równie dobry, ale czy na rozgłos nie powinni czekać do czasu emisji. Narobili dużo szumu, ale czy sprostali wymaganiom fanów kina grozy?

Paul korzysta z okazji, że jest wraz z przyjaciółmi w Europie organizuje wycieczkę do opuszczonego miasta widmo - Prypeć. Wraz z nimi zabiera się młoda para i przewodnik Uri. Kiedyś miasto to zamieszkiwali pracownicy elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Gdy są już na miejscu Uri opowiada im o dziejach miasta i wchodzi do jednego ze spustoszałych budynków mieszkalnych. Kiedy mają już wracać, okazuje się, że ktoś lub coś uszkodziło im kable zasilające przy samochodzie i są uwięzieni. Chcąc się wydostać z miasta przekonują się, że przerażający rozdział historii tego miejsca nie został jeszcze zamknięty.

Mimo, że Bradley Parker przy tej produkcji miał wsparcie raczej dobrego, a na pewno znanego reżysera i scenarzysty, który zasłynął w głośnym filmie "Paranormal Activity", to i tak słabo wykorzystał potencjał filmu. Film raczej nie trzymał w napięciu, choć pomysł na opuszczone miasto w skażonej strefie, gdzie tak naprawdę ludzie się nie wysiedlili, jest całkiem ciekawy, to wykonanie było mizerne. Zamiast skupiać się na pokazaniu zwierząt, które tam żyły, to powinien ukazać widzom ludzi, którzy żerowali na popromiennym terytorium. Film dało się obejrzeć i nie nudził tak bardzo, ale spodziewałem się nieco więcej po tak nagłaśnianej produkcji. 

Czarnobyl, to chyba najsłynniejsza katastrofa nuklearna w historii ludzkości, więc zasłużyła na lepsze wykorzystanie jej w jakiejkolwiek produkcji. Nie jest to żaden film poświęcony minionym wydarzeniom w tragedii na Ukrainie, ale kiedy już ktoś chce oprzeć się na niej, dla nakręcenia filmu, to niech zrobi to lepiej, niż ekipa "Czarnobyla".

SCREENY




TRAILER


OCENA
4/10

wtorek, 3 grudnia 2013

Wyniki konkursu!

DARMOWEGO EBOOKA OD KOOBE WYGRYWAJĄ:

GRAŻYNA WAWRZYNOWICZ
PIOTR WYSOCKI
MARIAN ŚMIECH

GRATULUJEMY ZWYCIĘZCOM!

Na dniach nagrody zostaną wysłane mailowo.

niedziela, 1 grudnia 2013

Slow Torture Puke Chamber (2010)


SLOW TORTURE PUKE CHAMBER (2010)
reż. Lucifer Valentine; scen. Lucifer Valentine
kraj produkcji: USA

I pora na ostatnią część trylogii vomit gore (czemu my oglądamy takie filmy?). Zwieńczenie serii nosi bardzo ciekawy tytuł, który w sumie idealnie opisuje to co może się wydarzyć na ekranie. Tutaj może nie ma aż tak gęsto pokazanych brutalnych scen, ale jak już są to jedne z najmocniejsze jakie do tej pory widzieliśmy. Co jak co ale Lucifer Valentine przeszedł samego siebie.

Film zgodnie z tradycją nie łączy się w żadną logiczną całość. Mamy tu sceny w których oczywiście przeważają wymiociny. Weźmy na tapetę jedną z najbardziej wygrzanych, czyli jak dziewczyna ustawia kieliszki do wódki w szeregu, wymiotuje do nich i to wypija. Dochodzi do tego oczywiście bicie przez operatora kamery. Następnie mamy obrazoburczą scenę, gdzie ta sama kobieta masturbuje się krucyfiksem. Również nieźle miażdży, ale nie zaskakuje bo przypomnijcie sobie kultowego Egzorcystę. Natomiast opus magnum tego filmu to scena, jak protagonista zaczyna torturować kobietę w ciąży, następnie rozcina jej brzuch, wyjmuje nie do końca rozwinięte dziecko. Zaczyna je gwałcić, potem nim rzuca, a na sam koniec ćwiartuje, wsadza do miksera i wypija "koktajl"... Mistrzostwo brutalności.

Wiele osób po przeczytaniu pewnie uważa nas za nienormalnych, lecz niekonwencjonalne niszowe kino to jest to, czego czasem nam potrzeba. Aby nie było, że oceniamy film w samych superlatywach, to trzeba przyznać, że pierwsze pół godziny jest zbędne, bo poza oglądaniem nagich dziewcząt nie dzieje się nic ciekawego. W ogóle ta część jest najbardziej przesączona erotyzmem. W filmie użyto też lepszego sprzętu do nagrywania, przez co czytelność obrazu i jakość jest o niebo lepsza i do tego film w końcu został przystosowany do rozdzielczości panoramicznej.

Po obejrzeniu całe trylogii Lucifera Valentine'a jestem w 99% pewien, że już żaden film w tematyce gore mnie nie zaskoczy ani nie obrzydzi. Jest to zdecydowanie najmocniejsza seria jaka powstała w historii kina i zapewne długo nikt jej nie przebije. Film tylko dla ludzi o ultra mocnych nerwach i... pustych żołądkach.

SCREENY




TRAILER


OCENA
8/10