Każdy z
nas kojarzy takie wytwórnie filmowe jak 20th
Century Fox, Universal Pictures, czy Paramount Pictures. Istnieją
jednak również inne, mniejsze spółki trudniące się tym samym co
te trzy giganty. Jedną z nich jest Syfy, która postanowiła
zainwestować w film „Sharktopus”. Cóż, pewnie twórcy
Syfy nie wiedzieli co to słowo oznacza po polsku. Jednak w tym wypadku nazwa
wytwórni idealnie określa dzieło, które wyszło spod jej
skrzydeł.
Film
przedstawia historię amerykańskich naukowców, którzy tworzą
hybrydę ośmiornicy i rekina. Potwór ma być przez nich odpowiednio
sterowany i pomagać w walce z somalijskimi piratami. Niestety,
brawura dowódcy marynarki wojennej i chwila nieuwagi doprowadzają
do zerwania przez motorówkę super skomplikowanego nadajnika, przy
pomocy którego kontrolowano potwora. Rozpoczyna się pościg za
agresywnym zwierzakiem, który, korzystając z chwili wolności,
zaczyna rozkoszować się ludzkim mięsem z amerykańskich plaż. Sam
Sharktopus wygląda strasznie... słabo. To właściwie głowa rekina
poruszająca się na mackach ośmiornicy, zaminowana w bardzo
nieudolny sposób. Jego sposoby zabijania ludzi po prostu śmieszą,
co potęgują dodatkowo same ofiary. Aktorzy, szczególnie ci grający
rolę „posiłku” potwora, grają gorzej niż w znanych
produkcjach opiewających różne trudne sprawy, czy ujawniających
ukrytą prawdę. Bohaterowie pierwszoplanowi bazują na stereotypach.
Mamy więc młodą i ambitną panią naukowiec, odważnego i
nonszalanckiego Andy'ego- pogromcę rekinów, stanowczego badacza
oraz typowych amerykańskich nastolatków, którym w głowie tylko
imprezy pod palmami z czerwonymi kubeczkami. Najlepszą sceną jest
chyba finałowe starcie Andy'ego z hybrydą. Wykorzystano tam tak
niesamowite sztuczki akrobatyczne jak skoki z kamienia na kamień
oraz wymachy długim kijem.
Czy zatem warto
obejrzeć „Sharktopus”? Moim zdaniem tylko w wyjątkowych
sytuacjach. Trzeba lubić filmy tak złe, że aż dobre, przygotować
się psychicznie na 90 minut z absurdalnymi scenami i nie zwracać
uwagi na niedociągnięcia ekipy filmowej. Jeśli nie spełniacie
tych warunków, to czas poświęcony na dzieło Declana
Obrien'a będzie dla was stracony.
Wydawnictwo Dobre Historie ponownie zaskoczyło fanów grozy. Najpierw w 2012 roku zaczęli wypluwać genialne czasopismo Coś na progu. Potem zaczęli atakować niezłymi powieściami z naciskiem na Cienie spoza czasu, a teraz rozpoczęli nową serię gdzie prezentują mniej znane w naszym kraju powieści grozy. Na pierwszy strzał poszło Płoń, wiedźmo, płoń, wydana oryginalnie w 1932 roku, za którą odpowiedzialny jest Abraham Merritt. Już sama okładka wygląda klimatycznie i jednocześnie kiczowato, czyli to co lubię najbardziej.
Cała akcja toczy się w Ameryce. Pewnego dnia podczas zwykłego dnia w szpitalu, nasz bohater dr Lowell, który jest neurologiem dostaje na stół pacjenta w dziwnym stanie. Jest to Peters - przyjaciel jednego z większych gangsterów Ricoriego. Mężczyzna ma zachowane wszystkie funkcje życiowe, lecz się nie porusza i ma przestraszony wyraz twarzy. Lekarz nie może znaleźć przyczyny tego stanu. Po jakimś czasie Peters umiera. Ricori próbuje odnaleźć przyczynę śmierci swojego znajomego i trafia do sklepu z lalkami prowadzonego przez niejaką Madame Mandilip. Okazuje się, że kobieta produkuje mordercze lalki...
Co jak co, ale ogromnym plusem powieści jest to, że łatwo wchodzi. Jest napisana przyjemnym językiem i nie wymaga większej koncentracji. Oczywiście grozy takiej jaką fani dobrego horroru by chcieli tu nie będzie, ale jest genialny klimat znany z kina klasy B, który ciężko w dzisiejszych czasach znaleźć. Sama historia jest ciekawa, a akcja również rozwija się sensownie i powieś najnormalniej w świecie wciąga. Z racji swojej grubości (lekko ponad 100 stron) bez problemu można ją zaliczyć w jeden wieczór.
Dobre Historie interesująco zaprezentowali nam tą powieść, gdyż dodali jeszcze notkę biograficzną i różne informacje o autorze. Do tego format powieści jest taki sam jak Coś na progu, przez co wszędzie się zmieści i świetnie się prezentuje na półce. Jak za taką cenę warto mieć to cacko w swojej kolekcji.
reż. Bradley Parker; scen. Oren Peli, Carey Van Dyke, Shane Van Dyke
kraj produkcji: USA
W 2012 dość dużo słyszało się o kolejnej produkcji twórcy "Paranormal Activity", wielu ludzi zapewne spodziewało się, że będzie on równie dobry, ale czy na rozgłos nie powinni czekać do czasu emisji. Narobili dużo szumu, ale czy sprostali wymaganiom fanów kina grozy?
Paul korzysta z okazji, że jest wraz z przyjaciółmi w Europie organizuje wycieczkę do opuszczonego miasta widmo - Prypeć. Wraz z nimi zabiera się młoda para i przewodnik Uri. Kiedyś miasto to zamieszkiwali pracownicy elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Gdy są już na miejscu Uri opowiada im o dziejach miasta i wchodzi do jednego ze spustoszałych budynków mieszkalnych. Kiedy mają już wracać, okazuje się, że ktoś lub coś uszkodziło im kable zasilające przy samochodzie i są uwięzieni. Chcąc się wydostać z miasta przekonują się, że przerażający rozdział historii tego miejsca nie został jeszcze zamknięty.
Mimo, że Bradley Parker przy tej produkcji miał wsparcie raczej dobrego, a na pewno znanego reżysera i scenarzysty, który zasłynął w głośnym filmie "Paranormal Activity", to i tak słabo wykorzystał potencjał filmu. Film raczej nie trzymał w napięciu, choć pomysł na opuszczone miasto w skażonej strefie, gdzie tak naprawdę ludzie się nie wysiedlili, jest całkiem ciekawy, to wykonanie było mizerne. Zamiast skupiać się na pokazaniu zwierząt, które tam żyły, to powinien ukazać widzom ludzi, którzy żerowali na popromiennym terytorium. Film dało się obejrzeć i nie nudził tak bardzo, ale spodziewałem się nieco więcej po tak nagłaśnianej produkcji.
Czarnobyl, to chyba najsłynniejsza katastrofa nuklearna w historii ludzkości, więc zasłużyła na lepsze wykorzystanie jej w jakiejkolwiek produkcji. Nie jest to żaden film poświęcony minionym wydarzeniom w tragedii na Ukrainie, ale kiedy już ktoś chce oprzeć się na niej, dla nakręcenia filmu, to niech zrobi to lepiej, niż ekipa "Czarnobyla".
I pora na ostatnią część trylogii vomit gore (czemu my oglądamy takie filmy?). Zwieńczenie serii nosi bardzo ciekawy tytuł, który w sumie idealnie opisuje to co może się wydarzyć na ekranie. Tutaj może nie ma aż tak gęsto pokazanych brutalnych scen, ale jak już są to jedne z najmocniejsze jakie do tej pory widzieliśmy. Co jak co ale Lucifer Valentine przeszedł samego siebie.
Film zgodnie z tradycją nie łączy się w żadną logiczną całość. Mamy tu sceny w których oczywiście przeważają wymiociny. Weźmy na tapetę jedną z najbardziej wygrzanych, czyli jak dziewczyna ustawia kieliszki do wódki w szeregu, wymiotuje do nich i to wypija. Dochodzi do tego oczywiście bicie przez operatora kamery. Następnie mamy obrazoburczą scenę, gdzie ta sama kobieta masturbuje się krucyfiksem. Również nieźle miażdży, ale nie zaskakuje bo przypomnijcie sobie kultowego Egzorcystę. Natomiast opus magnum tego filmu to scena, jak protagonista zaczyna torturować kobietę w ciąży, następnie rozcina jej brzuch, wyjmuje nie do końca rozwinięte dziecko. Zaczyna je gwałcić, potem nim rzuca, a na sam koniec ćwiartuje, wsadza do miksera i wypija "koktajl"... Mistrzostwo brutalności.
Wiele osób po przeczytaniu pewnie uważa nas za nienormalnych, lecz niekonwencjonalne niszowe kino to jest to, czego czasem nam potrzeba. Aby nie było, że oceniamy film w samych superlatywach, to trzeba przyznać, że pierwsze pół godziny jest zbędne, bo poza oglądaniem nagich dziewcząt nie dzieje się nic ciekawego. W ogóle ta część jest najbardziej przesączona erotyzmem. W filmie użyto też lepszego sprzętu do nagrywania, przez co czytelność obrazu i jakość jest o niebo lepsza i do tego film w końcu został przystosowany do rozdzielczości panoramicznej.
Po obejrzeniu całe trylogii Lucifera Valentine'a jestem w 99% pewien, że już żaden film w tematyce gore mnie nie zaskoczy ani nie obrzydzi. Jest to zdecydowanie najmocniejsza seria jaka powstała w historii kina i zapewne długo nikt jej nie przebije. Film tylko dla ludzi o ultra mocnych nerwach i... pustych żołądkach.
Kolejny film zwyrodnialca o cudownej ksywie jaką jest Lucifer Valentine. Jest to druga część tak zwanej trylogii "vomit gore", której twórca jest prekursorem. Wydany film dwa lata później po Slaughtered Vomit Dolls znów był reklamowany jako bardziej niszczący psychikę i bardziej brutalny niż poprzednik. Trzeba przyznać, że pan Valentine nie rzucił słów na wiatr i dał nam jeszcze bardziej plugawy film, niż można by było się tego spodziewać. Całość nie ma znów żadnej sensownej fabuły, ale za to sceny są epicko ciężkie. Weźmy na tapetę pierwszą scenę mordu, gdzie mamy syjamskie bliźniaczki złączone głowami. Oprawca rozcina fragment, które je łączy ukazując mózg. Jest mocno jak cholera. Potem mamy dwie siostry, które zamawiają sobie prostytutkę. Upijają ją, zmuszają oczywiście do wymiocin, a na koniec mordują ją. Mistrzostwem jest scena, gdzie te same dziewczyny tak torturują jedną panią, że rozcinają jej brzuch i biją ją jej jelitami. Odruch wymiotny u widza gwarantowany. Lucifer Valentine przebił samego siebie ilością okrucieństwa. Wymioty tu już nie są tak afiszowane jak w Slaughtered Vomit Dolls, a bardziej skupił się na okrucieństwach. Krwi, wnętrzności i dziwnych wygrzanych scen jak na przykład zaszywanie pająka w waginie mamy tu jak na lekarstwo. Twórca oczywiście nie zrezygnował z porytej ścieżki dźwiękowej takiej jak dźwięki o niskich częstotliwościach czy przetworzonym głosem bohaterów. Jakościowo też jest o wiele lepiej. Sprawniejszy montaż, lepszy dobór scen. W gruncie rzeczy film nie nudzi bo cały czas coś się tu dzieje. Warto zaznaczyć, że mamy tutaj więcej nagich scen niż w poprzednim filmie. Kobiety są bardziej odważne i miejscami film zahacza o tandetne porno. Ogólnie podsumowując ReGOREgitated Sacrifice jest o oczko lepsze niż Slaughtered Vomit Dolls. Poziom tortur i ohydy podniesiony o jeden poziom do góry, także montaż i przejrzystość scen jest lepsza, mimo iż rycie bani zostało nadal na dobrym poziomie. Zdecydowanie film tylko dla zwyrodnialców i fanów takiego kina jak August Underground czy Srpski film, gdzie akcja nastawiona jest na tortury fizyczne.
Kolejny zwyrodniały film dla ludzików o szczególnie mocnych żołądkach. Jest to debiut filmowy Lucifera Valentine'a (skąd oni pomysły na ksywki biorą?) i był ogłaszany w Internecie jako najobrzydliwszy i najohydniejszy film na świecie (Srpski film był po nim, więc może coś w tym jest). Sam twórca ogłaszał, że stworzył nowy gatunek o nazwie "vomit gore". Ci co znają trochę angielskiego chyba już kumają z czym będziemy mieli tu do czynienia. Przejdźmy do rzeczy.
Fabuła... No cóż, jako takiej tu nie znajdziemy. Jest główny bohater, który operuje kamerą i przyprowadza do siebie dziewczęta chętne na seks. Jednak nie jest tak pięknie jak one by chciały aby było i szybko brutal hard porno przeradza się w brutal vomit gore. Mamy tu po prostu zlepek bardzo brutalnych morderstw, tortury są na prawdę wymyślne, a wisienką na torcie są wymiociny. Czy to wystarczy aby zrewolucjonizować kino?
Wielu zawodowych graczy, którzy obejrzeli Srpski film czy trylogie August Underground czytając ten tekst mogą sobie pomyśleć, że w sumie to nic takiego super nadzwyczajnego, ot dodane "smaczki" w postaci zwracających żołądek laski. Na szczęście twórca zadbał też o odpowiedni klimat. Mamy tu mocno psychodeliczne ujęcia, mordy często w czerni i bieli, a na największy poziom rycia bani wpływa przetworzony głos aktorów i utwory puszczane od tyłu, przez co po prostu robi się człowiekowi niedobrze.
Film miał szokować i szokuje. Tortury są całkiem dobre, chociaż oklepane, lecz przykuwają oko do ekranu. Weźmy tu na przykład dziewczynę, której protagonista najpierw wydłubuje oczęta, kładzie je na stole, potem gdy ona je znajduje zaczyna wymiotować. Logiki w tym zero, ale jest ostro. Najbardziej w pamięć zapada scena jak wyżej wymieniony bohater wymiotuje, potem to wypija i znów zwraca. Aż na samą myśl mi się w żołądku przewraca.
Takich scen jest tutaj na prawdę sporo i Slaughtered Vomit Dolls spełnił swoje zadanie jeśli chodzi o poziom ohydy, brutalności i na pewno dziwności. Film jedyny w swoim rodzaju. Ludzie co myśleli, że widzieli już wszystko co w gore można było zrobić niech zaznajomią się z tą produkcją i obejrzą do końca - myślę, że część może wymięknąć.
Motyw
nawiedzonego domu to horrorowy klasyk, eksploatowany przez dziesiątki
lat na tysiące sposobów. Z reguły ktoś wprowadza się do nowego
domu, zaczyna słyszeć dziwne dzwięki, obserwuje zjawiska, których
nie jest w stanie wytłumaczyć, aby wreszcie stanąć oko w oko z
duchem, demonem, albo w ogóle całą zgrają takich paranormalnych
istot. Brzmi banalnie, ale sprawdza się doskonale, czego dowodem
może być choćby hit ostatnich miesięcy- ”Obecność”. Jednak
czy ktokolwiek zadał sobie pytanie jak cała kwestia ma się od
strony ”nawiedzających”? Otóż tak, i był to
najoryginalniejszy reżyser współczesnego kina- Tim Burton.
Burton w swoim
filmie pokazał wszystko, co charakteryzuje jego twórczość. Raczy
więc fanów czrnych komedii idealnym połączeniem horroru i
groteski, wykorzystując przy okazji elementy gotyckie i animację.
Na swój oryginalny sposób porusza odwieczny problem śmierci i
życia pozagrobowego. Zamiast zbawienia lub potępienia ”skazał”
ofiary wypadku drogowego- Adama i Barbarę Maitlandów
(granych przez Aleca
Baldwina i Geenę Davis) na powrót... do ich własnego domu.
Niestety nie wszystko jest takie proste, bowiem posiadłość zostaje
zajęta przez nowych lokatorów- Charlesa i Delię Deitz oraz Lydię,
córkę Charlesa z pierwszego małżeństwa. Zdecydowanie różni się
ona od macochy i to nie tylko kwestii ubioru (preferuje wyłącznie
czarne, gotyckie stroje), ale przede wszystkim w sposobie odbierania
otaczającego ją świata. Realizowane wizje Delii niszczą budynek-
z sielskiego gniazdka zamienia się on w futurystyczną willę z
wytworami stuki nowoczesnej wątpliwej urody. Małżeństwo duchów
stara się zrobić wszystko, aby uwolnić swoją przystań od
intruzów. Gdy próby denerwowania, straszenia, a nawet opętania nie
przynoszą skutku decydują się na pomoc bioegzorcysty o wątpliwej
reputacji- Beetlejuice'a. Ten jednak zamiast pomóc zrozpaczonej
parze, próbuje wykorzystać ich do swoich niecnych celów.
Na
największą uwagę w „Soku z żuka” zasługuje gra aktorów.
Chociaż każda z ról została odegrana na wysokim poziomie,
najbardziej charakterystyczny jest oczywiście tytułowy Beetlejuice,
grany przez Michaela Keatona. Aktor stworzył niepowtarzalną
kreację, która naprawdę zostaje w pamięci na długo po
zakończeniu seansu. To postać arogancka, lubiąca zabawę połączoną
z alkoholem, wulgarna i nieco mroczna, a jednocześnie niezwykle
zabawna. Bardzo ważną kwestią są efekty specjalne. Nie są
realistyczne, ale chyba właśnie o to chodziło reżyserowi. Takie
nierzeczywiste pokazanie np. rozczłonkowanego ciała, czy
kościotrupów pracujących w urzędzie nadaje klimat i oryginalność
filmowi. A jak powszechnie wiadomo te dwie cechy są u Burtona
najważniejsze.
„Sok
z żuka” polecam nie tylko fanom czarnych komedii, czy wielbicielom
twórczości reżysera. Oni oczywiście pokochają ten świat pełen
nieszablonowych pomysłów, scenerii i zwrotów akcji. Natomiast ci,
którzy do tych grup nie należą, tym razem nie powinni się
zawieść. Bo „Sok z żuka” to po prostu dobry film, który
oprócz sztandarowych dla jego gatunku absurdu czy surrealizmu,
oferuje widzom niekonwencjonalny scenariusz, doskonałą grę
aktorską, ciekawe scenerie i tym samym 90 minut dobrej zabawy w
świecie umarłych.
Wielu
z nas pamięta takie serie gier jak "Doom" oraz
"Wolfenstein". Wielu z nas zna takie postaci jak John
Romero, Tom Hall i John Carmack. Nie bez powodu przytoczyłem
powyższe nazwy oraz nazwiska, ponieważ w latach dziewięćdziesiątych
to właśnie te gry i ich producenci, przyczynili się do rewolucji w
branży elektronicznej rozrywki. Dziś wspomnimy sobie, równie stary
tytuł ze stajni "id Software". "Quake" z 1996
roku.
W
czasach gdy, największą popularnością cieszył się Microsoft
Windows 95, a w growej branży królował "Duke Nukem 3D",
twórcy przygód B.J. Blazkowitza oraz bezimiennego żołnierza,
próbującego przetrwać na Marsie, opracowywali kolejny tytuł,
który swoją, bardziej zaawansowaną na owe czasy technologią, miał
ponownie wynieść studio na wyżyny. I tak też w ten sposób
powstał "Quake" – następna strzelanina z perspektywy
pierwszej osoby z domieszką horroru. Gra nie różniła się
konwencją, którą wprowadził, wydany dwa lata wcześniej, "Doom"
oraz jego kontynuacja. Zasady pozostały takie same. Idziemy na przód
i strzelamy do wszystkiego, co stanie nam na drodze. Innymi słowy,
kolejny survival.
Fabuła
w grze "nie grzeszy" pomysłowością. W niedalekiej
przyszłości, rząd Stanów Zjednoczonych prowadzi eksperymenty
związane z teleportacją. Oczywiście, jak w tego typu historiach
bywa, następuje w nagłym momencie zgrzyt. Badania doprowadzają do
nawiązania kontaktu z innymi wymiarami, a co za tym idzie, ich
mieszkańcami. Niestety, nie są oni zbyt przyjaźnie nastawieni, co
już stawia całą ludzkość w pułapce. Aby załagodzić tej
sytuacji, rząd wysyła śmiałka w ramach operacji wojskowej, w celu
zneutralizowania, grożącego naszej planecie, niebezpieczeństwa.
Twórcy
zaimplementowali, dostępne już w "Doomie", te same poziomy
trudności, jednak w lekko zmienionej formie. Tym razem, w grze mamy
do wyboru takie tryby jak: łatwy, średni oraz trudny + jeden
ukryty, o nazwie Nightmare, co dla niedzielnych graczy jest nie lada
wyzwaniem, będący jednocześnie kwintesencją odczuwania prawdziwego
strachu tudzież obawy przed ciosem, zadanym przez potwora.
Gra
dzieli się na 28 poziomów, pogrupowanych na 4 rozdziały. Pod
koniec każdego z nich, tradycją jest czekający na nas "boss",
którego pokonanie zajmuje trochę czasu. Każdy etap zawiera również
określoną liczbę ukrytych pomieszczeń, tzw. "Secrets",
w których to możemy nadrobić straconą ilość zdrowia, uzyskać
pancerz, nowe uzbrojenie czy zyskać dostęp do jeszcze innych
"znajdźków". Z całą stanowczością należy się
pochwała twórcom za ich stylizacje. Widoczne są inspiracje stylem
gotyckim, czy okresem średniowiecza.
Do
wyboru mamy około 8 typów broni. Na początek, nasz bohater dostaje
w swoje ręce strzelbę. Posiada również broń białą, w
rzeczywistości będącą jednak całkowicie bezużyteczną. Wraz z
eksploracją kolejnych etapów, mamy możliwość pozyskać znacznie
mocniejszy arsenał np. wyrzutnię granatów, obrzyna, czy miniguna,
a nawet bardziej niekonwencjonalne wyposażenie jak np. miotacz
wystrzeliwujący wiązki elektryczne. Należy również wspomnieć o
bonusach rozsianych po poziomach, które tymczasowo ułatwiają
rozgrywkę.
W
grze czeka na nas wiele typów przeciwników. Możemy spotkać się z
potworami o ludzkich sylwetkach, np. zmutowanymi żołnierzami,
zakrwawionymi olbrzymami z piłami mechanicznymi, rycerzami lub też
znacznie bardziej niebezpiecznymi istotami, np. gigantyczny stwór,
zdolny zabić naszego protagonistę jedną wiązką elektryczną.
Liczba wrogów na danym etapie oraz szybkość ich eksterminacji,
zależy od wybranego wcześniej poziomu trudności.
Jednak
to, co wyróżnia "Quake'a" ze swoich "starszych
braci" to przede wszystkim trzy elementy, o których warto
wspomnieć.
Po
pierwsze grafika. W przeciwieństwie do "Dooma", jest ona w
pełni trójwymiarowa. Na jej potrzeby, deweloperzy stworzyli
autorski i innowacyjny silnik graficzny o nazwie "Quake Engine",
który pozwalał wówczas na wczytywanie większej ilości w pełni
renderowanych obiektów w czasie rzeczywistym. Dodatkowo, bogatsza
paleta tekstur, która jest jeszcze bardziej szczegółowa i
kolorystyczna. Lokacje, po których się poruszamy, są dopracowane i
przemyślane. Hordy wrogich potworów już nie są dwuwymiarowymi
sprite'ami, tak jak miało to miejsce w "Doomie". Tym razem
mamy do czynienia z oponentami w pełni modelowanymi i
oteksturowanymi. Innymi słowy, przerażająco świetnie wykonani.
Efekty specjalne również zasługują na wysoką notę. Niestety
trzeba zauważyć, że pierwotne wersje gry nadal pracują na trybie
"software", co nieco pogarsza jakość grafiki i nie ma
możliwości zmiany na akcelerację graficzną. Choć to raczej plus,
zważywszy na okres powstania tytułu. Gra nadrabia ten brak poprzez
multum opcji zmiany rozdzielczości. Wciąż robi wrażenie...
Po
drugie, ścieżka dźwiękowa. Co do efektów dźwiękowych, nie mam
żadnych pretensji, choć dźwięki wydawane przez niektóre bronie,
bądź oponentów mogłyby być znacznie lepsze. W kwestii muzyki,
nie usłyszymy jej już w systemie MIDI, bowiem tutaj mamy do
czynienia z oprawą audio wysokiej jakości. W przeważającej części
jest to mroczny ambient, dostosowany do danego pomieszczenia. I tak,
będąc w kompleksie wojskowym, usłyszymy utwory w takiej
perspektywie, jakbyśmy słyszeli, że w danym momencie pracuje jakaś
maszyna bądź inny, zaawansowany sprzęt. Natomiast, kiedy
znajdziemy się w innym wymiarze, możemy usłyszeć coś w rodzaju
dźwięków natury, tj. płynącej wody, okolic bagiennych wraz z
trudnym do wytłumaczenia echem. Całość jest bardzo dobrze
wkomponowana do sytuacji, które widzimy na ekranie, tym samym
potęgując napięcie i strach. Warto również wspomnieć, iż
twórcą soundtracku jest Trent Reznor, lider zespołu Nine Inch
Nails. Dobra robota!
Po
trzecie i ostatnie. Rozgrywka i opcje. Tym razem gameplay jest w
pełni intuicyjny i wszechstronny. Bohater może rozglądać się
wokół siebie oraz w górę i w dół, co nie było możliwe w
"Doomie". Ponadto, gra pozwala również na sterowanie
naszym protagonistą za pomocą nie tylko klawiatury, ale i myszki,
ułatwiając tym samym swobodę w poruszaniu się i celowaniu.
Dodatkowo, szeroki dostęp do wszelkiego rodzaju opcji graficznych,
dźwiękowych, kontrolnych etc. Sama przyjemność.
Podsumowując,
"Quake" z 1996 roku to produkt, wciąż dający dobrą
zabawę, pomimo swojego wieku. Dziś może co najwyżej śmieszyć
swoją oprawą i wykonaniem, lecz należy pamiętać, że jest to
prekursor strzelanin FPP, który ustanowił standardy, wyznaczające
charakterystykę dzisiejszych produkcji tego typu. Oprócz samej
akcji i zabijania nieprzychylnych nam istot, warto wspomnieć, iż
dzięki nastrojowi gry, mamy do czynienia ze swego rodzaju dobrze
zaprojektowanym survival-horrorem. Duża liczba przerażających
wrogów, wiele wspaniałych, mrocznych lokacji, klimatyczna muzyka
oraz szeroka gamma opcji tylko przemawiają za stanowiskiem, by
sięgnąć po ten tytuł. Bez wątpienia można stwierdzić, że
"Quake" to godny i jak najbardziej prawowity następca
serii "Doom". Perełka w każdym calu.